sylwester
Praca online i noworoczne postanowienia – część 1
Nowy Rok i posylwestrowy relaks mają to do siebie, że człowiek rozmyśla czego to w tym kolejnym nie zrobi i jaki to on nie będzie cudowny. Nie wiem jak u Was, ale u mnie dawno, dawno temu nic z tego nie wychodziło. Noworoczne postanowienia były, zaś realizacja ich marna. Przed kilkoma laty przestałam tylko snuć plany, zaczęłam wprowadzać je w czyn. W moim przypadku, zmiana daty nie miała z tym nic wspólnego.

Zaczęłam stawiać małe kroki i choć w różnych kierunkach, okazało się, że wszystkie prowadziły mnie do wyznaczonego celu. Dzisiaj – praca online – to mój priorytet zawodowy.

Jaki był mój pierwszy plan na dorosłe życie i skąd wziął się ten pomysł?

W 2012 roku zaszłam w ciążę. Choć do tej pory prowadziłam pracownię wnętrzarsko-artystyczną, warsztaty, zajęcia kreatywne z dziećmi i dwa blogi, to stwierdziłam, że powinnam być klasyczną mamą (jak się kiedyś praktykowało i uczyło moje pokolenie). Wychowywać dzidziusia z wiecznie przyklejonym uśmiechem na twarzy, ugotowanym obiadkiem, w wymuskanym domku i perfekcyjnym wyglądem dla Pana Małżonka oczywiście. Do pracy na 8 godzin, wklepując dane, najlepiej w urzędzie. Przecież to praca idealna dla mam. Ubezpieczenie, wczasy pod gruszą, paczuszki dla bobaska pod choinkę i minimalne prawdopodobieństwo utraty zatrudnienia. Godzina 15.00 koniec pracy, po drodze odbierając synka z przedszkola, robiąc zakupy, ze sportowym zacięciem siatkarki wkroczyć załadowana do domu. Cudowny plan realizowany bez minimalnych przeszkód. Teoretycznie super, ale co ze mną i jak się ma do tego rzeczywistość? Jestem typem odbiegającym od przeciętności i to bardzo. Próbowałam tego ideału, oczywiście jak się domyślacie z kiepskim rezultatem.

Przebłyski niestandardowej przyszłości miałam zanim dziecię się urodziło, a moje postanowienia noworoczne uległy całkowitej odmianie i to jeszcze przed sylwestrem 🙂

Fakt, zlikwidowałam moją pracownię. Tworzenie biżuterii odłożyłam w kąt. Koraliki+małe dziecko nie wróżyło nic dobrego. Po długich rozmyślaniach, rozmowach z przyjaciółmi i zastanawianiu się co powinnam zrobić ze sobą, odpowiedź padła przy kawie… i tej nie spodziewałam się wcale 🙂 A dlaczego nie piszesz o gotowaniu, przecież to robisz od tylu lat. Prawda! 🙂

Pierwszy krok do celu

I tak w listopadzie 2012 roku powstał blog Kuchnia Ilony.  Moje zdjęcia (nazwijmy je tak umownie, na potrzeby tego tekstu) zdecydowanie nie zachęcały do realizacji przepisów. I choć było wszystko smaczne, nie wyglądało apetycznie. Do tego brak zainteresowania czytelników (teraz wiem, że nie o to chodzi). Mimo wszystko byłam nawet dumna z postępów, ale jakość zdjęć to było jedno z pierwszych postanowień zmiany i kierunku nauki. Fotografia, nie tylko kulinarna. (Nadal nad nią pracuję, a sam blog wkrótce będzie przechodził lifting).

Pisząc sobie jednego bloga, postanowiłam założyć też magazyn wirtualny, w którym będą pisały ciekawe osoby z pasją. Jak wiadomo nie od dzisiaj, człowiek uczy się całe życie. Magazynu już niestety nie ma, ale wiele z niego wyniosłam i pokazał jakie błędy popełniałam, ale przede wszystkim, jak wygląda wirtualna rzeczywistość, w którą wkraczam będąc kobietą zdecydowanie niereformowalną komputerowo, programowo i cyfrowo oraz nieświadomą niczego. Dla mnie to porażka, kolejna.

Nastąpił kryzys. Marzeniami dziecka nie nakarmię i nie nauczę zaradności życiowej. Do tego nic mi nie wychodzi i wszystko jest do dupy (przepraszam za wyrażenie, ale tak własnie było).

Krążyłam w miejscu. Nie wiedziałam w którą stronę stawiać kolejne kroki i czego tak naprawdę chcę. Postanowiłam wrócić do wizji idealnego życia rodzinnego według wieloletnich standardów ciągle pielęgnowanych przez matki i babki. Ale w moim przypadku, to jak wciskanie za małych butów. Do tego tak właśnie rzeczywistość kopnęła mnie w cztery litery. Etat było ciężko dostać, macierzyństwo okazało się ciężką pracą z nieprzespanymi nocami, a przedszkole tylko i wyłącznie prywatne chciało nas przyjąć. Jedyne co udawało mi się w 100% realizować to posiłki 🙂 Takie życie, szczęścia mi to nie dawało, a co za tym idzie… kolejny dzień, bez entuzjazmu. Jak w tej sytuacji nauczyć szczęścia dziecko, jak zaszczepić w nim pasję i miłość do tego co się robi. Jak pokazać, że ciężka praca daje niesamowitą satysfakcję?

Nadszedł czas na duży kubek kawy i poważne rozmowy do późna z Panem Małżonkiem. Decyzja: Idziemy na całość!

Moja wrodzona ciekawość, pozytywne nastawienie (chwilowo zagubione) i zawziętość zaprowadziły mnie na różne blogi, fora, grupy facebookowe itp. Zaczęłam czytać i obserwować. Ogromne pokłady czasu, powolutku przekładały się na wiedzę mi potrzebną. Minimalny budżet przeznaczony na edukację niekulinarną sprawiał, że znacznie więcej czasu poświęcałam na wyszukanie odpowiednich materiałów. Przy tym wszystkim nie zapominajcie, że jestem mamą i żoną, nie solistką odpowiedzialną tylko za siebie. Połączenie nauki, pracy (jeszcze bardzo kulawej) i życia rodzinnego dawało w kość. Ale jestem uparta to tego bardzo silnie wspierana przez Pana Małżonka.

Choć mając minimalną wiedzę, już teraz wiedziałam na jakie materiały nie tracić godzin, a na jakie podwoić siły. Zaczęłam selekcjonowanie wiadomości. Taki „porządek” robię regularnie do tej pory. Nie ma potrzeby, żeby wszystkie wiadomości zasypywały skrzynkę, skoro są już nieprzydatne. Usuwając, robię miejsce na kolejne. Moje zapotrzebowanie na wiedzę z czasem się zmienia, ale nigdy nie kończy.

Umowa była taka, że nie naruszając budżetu domowego mogłam wyszukiwać kursy niezbędne do kolejnego kroku. W praktyce, musiałam nowo zdobytymi umiejętnościami zarobić na kolejne szczeble wiedzy. Czyli klasyczna inwestycja w edukację. Teraz częściej inwestuję czas, bo wiem czego nie wiem, a to już baaardzo dużo.

W tym czasie na mojej drodze stanęło wiele nowych osób, które miały ogromny wpływ na moje decyzje i plany. Teraz przerwę swoją opowieść i już zapraszam na kolejną część mojej przygody. Z pewnością przyda się temu, kto zaczyna tak jak ja i nie chciałby tracić czterech lat na same poszukiwania siebie.